Właśnie dowiedziałem się, że ostatnie dwa lata ja i moi koledzy spędziliśmy na robieniu rzeczy nikomu niepotrzebnej, którą - jako że jest w pewnym stopniu związana z polityką - po wyborach pies z kulawą nogą się nie zainteresuje, a cały zespół zostanie rozpędzony. Czyli równo za miesiąc od dziś będę bez pracy.
Śmieszne jest to, że teoretycznie udało się nam nawiązać kontakty z różnego pokroju specjalistami z całej Polski. W praktyce to w znacznej mierze dzięki nim projekt szlag trafił, a oni sami w nagrodę przestali z nami w ogóle rozmawiać - bo i tak już nie warto. W świetle tego słowa, które padły wcześniej:
Największa inwestycja to są ludzie.
... traktuję jako bardzo nieudany dowcip. Jakoś te "inwestycje w ludzi" są w moim przypadku wyjątkowo nieudane i nie dość, że nigdy nie przyniosły żadnych pozytywnych skutków, to w dodatku lepiej się nie przyznawać, że się je w ogóle miało.
Teraz zastanawiam się, co dalej. Poprzednim razem szukałem roboty rok, a wtedy było i tak lepiej niż teraz. Podobno jestem dobry w słowie pisanym. Fajnie, tylko jakie to daje perspektywy? Problem w tym, że niczego więcej w zasadzie nie potrafię - całe życie zawodowe w redakcji robię. Chętnie wziąłbym się za pisanie - nie wiem, artykuły, felietony, cokolwiek - tylko czy z czegoś takiego można się utrzymać? W tej chwili przeszukuję już oferty pracy i widzę, że z moim doświadczeniem roboty nie znajdę: albo szuka się praktykantów w zamian za "bezcenne doświadczenie", albo ludzi z zupełnie innym wykształceniem i przebiegiem ścieżki zawodowej. Kij z tym, że w praktyce gros redaktorów to ludzie po różnych kierunkach - pracodawca wymaga kogoś po filologii i koniec. I co ja mam robić? Za kasę do Lidla? Tam też mnie nie wezmą, bo nie umiem obsługiwać kasy fiskalnej, a w dodatku mam "za wysokie kwalifikacje". Jestem zrozpaczony.
Mam dość. Idę się napić. Aha, zapomniałem - alkohol działa na mnie tak, że tylko pogłębia wkurzenie.