Papierosy - nigdy, nawet nie próbowałam i jestem z tego dumna.
Alkohol - nigdy. Owszem próbowałam, ale nigdy nie byłam pijana. Nienawidzę smaku alkoholu, uważam go za środek ogłupiający, więc nie piję go ani trochę (do tego stopnia, że na ślubie mojej mamy poprosiłam o wodę w kieliszku do szampana).
Zioło tak naprawdę bardzo, ale to bardzo okazjonalnie, ale mam do niego dużo bardziej przychylny stosunek niż do alkoholu.
Natomiast co do używek, w sprawie których państwo uzurpuje sobie prawo do decydowania za ludzi i stosowania odpowiedzialności zbiorowej...
W gruncie rzeczy zdecydowaną ich większość uważam za niewarte stosowania. Koleżanka była wręcz zaskoczona, że nigdy nie próbowałam np. amfetaminy czy mefedronu. Nie próbowałam, bo nie czuję takiej potrzeby, w ogóle nie widzę powodu do próbowania nakręcaczy. To samo tyczy się szeroko rozumianych depresantów.
Natomiast jestem, owszem, czynną użytkowniczką jednej jedynej grupy mocnych środków psychoaktywnych, to znaczy psychodelików. Przy czym zwłaszcza pod względem czasowym moje podejście znacznie różni się od typowego, np. takiego:
Mówiąc w największym skrócie (choć to naprawdę nadmierny skrót, bo to jest dla mnie ważna część mojego życia, a nie jeden z wielu szczegółów), zaczęłam odczuwać psychodeliczną fascynację w wieku 12 lat, natomiast pierwszy raz spróbowałam psychodeliku w wieku 30 lat. Dokładniej 18 lat i 10 dni po "tych słowach, które wywołują wizje", tej chwili, która rozpłomieniła moją fascynację.Salomea pisze: ↑25 lis 2007, 17:40Tabsy, ścieżki, kartoniki, magiczne dymki: było miło, ale się skończyło. Od dawna już nie tykam.
Oczywiście gdy miałam 12-13 lat, nawet jeszcze nie brałam pod uwagę możliwości spróbowania. Miałam taką samą jak większość uwewnętrznioną narkofobię i moja fascynacja raczej mnie przerażała. To zmieniało się stopniowo, przede wszystkim dzięki tajnym lekturom (dosłownie tajnym, "Próbę Kwasu w elektrycznej oranżadzie" Toma Wolfe'a chowałam w szufladzie. Tak czy inaczej, chwała właścicielowi księgarenki, który pozwalał mi przeglądać i kupować książki nieodpowiednie dla mojego wieku, takie jak ta), które pozwoliły mi uświadomić sobie głębsze znaczenie doświadczenia psychodelicznego. Dzięki temu mniej więcej w wieku 16 lat byłam już przekonana ideologicznie.
Ale sposobności i tak brakowało. Abstrahując nawet od tego, że w ogóle nie postrzegam tych środków jako używek imprezowych - ja imprez w ogóle nie lubię, źle się czuję w dużych grupach. Więc przez wiele lat pozostawałam teoretyczką dręczoną pragnieniem. Do tego stopnia, że na kilka miesięcy przed moją inicjacją miałam sen, w którym zginęłam w wypadku - i spadając z wiaduktu "myślałam o tym, co przedostało się ze świata jawy: że już przepadło na zawsze, nie spróbuję psychodeliku, oto kres wszelkich nadziei".
Na szczęście tak nie było.
W ciągu ponad ośmiu lat, które minęły od mojej inicjacji, próbowałam w sumie pięciu psychodelików: świętych grzybów (najwięcej razy, przy czym "najwięcej" znaczy zaledwie "sześć"), haszyszu, podtlenku azotu (acz tylko w niekomfortowych sytuacjach medycznych, tj. usuwania zęba), meskaliny (w postaci kaktusa San Pedro) oraz LSD (z tego, co mi wiadomo, prawdziwego... jako osoba z mniej niż doskonałym zdrowiem układu sercowo-naczyniowego wystrzegam się substytutów w rodzaju "ważek" i NBOMe i sprawdzam w sieci informacje na temat przeprowadzonych analiz danej serii kartonów).
Uważam, że podchodzę do tego poważnie... jest to dla mnie przede wszystkim praktyka filozoficzno-poznawczo-duchowa, a nie rozrywka. (Określenie własnego autorstwa: "filozofia wspomagana".)
Przecięcie tego z płaszczyzną aseksualności stwarza pewne dezorientujące (w sensie społecznym) sytuacje, stąd moje przekonanie, że bycie aseksualną psychonautką jest sytuacją głęboko intersekcjonalną. Przykład banalniejszy i zwyczajnie denerwujący: pytania demograficzne w Global Drug Survey (choć może w końcu to zrewidowano?), w tym pytanie o orientację seksualną... które nawet nie przewiduje odpowiedzi takiej jak "aseksualna". Przykład poważniejszy: pytanie o to, "jak to możliwe, że boję się seksu, a nie boję się próbować psychodelików"... pytanie, które wychodzi z fałszywej przesłanki, bo ja się boję psychodelików, zdecydowanie się boję. Tylko jestem w stanie przełamać ten lęk, bo uważam, że doświadczenie jest tego warte. Za to w przypadku seksu jest dokładnie odwrotnie: po prostu nie uważam go za coś wartego zachodu. Pod całą moją czynną niechęcią, skrajnym dyskomfortem kryje się lodowato zimna konstatacja: po co? Po prostu nie widzę powodów do próbowania seksu. I zdaję sobie sprawę, że z taką postawą narażam się na brak akceptacji i w społeczeństwie ogółem (które stosowanie "narkotyków" ogólnie potępia, a kogoś, kto przy tym jeszcze nie uprawia seksu, zapewne uznaje za osobnika już wybitnie zdegenerowanego), i w głównym nurcie społeczności psychodelicznej (która jest niestety na tyle "sekspozytywna", by być też wręcz potencjalnie wroga osobom aseksualnym). Trudno. Przynajmniej nigdy nie miałam potrzeby bycia w większości.