Moim zdaniem dlatego, że pomimo rozwoju techniki, cywilizacji, kultury itd, człowiek jedną nogą wciąż stoi w świecie zwierząt, i wątpliwe - według mnie - aby to się prędko zmieniło, wszak nasze ciała, a tym samym psychika, myśli, nawet tzw. uczucia wyższe, wywodzą się z tej samej brutalnej biologii, która stanowiła reguły życia organizmów na długo przed tym, zanim doszło do rozbudzenia się ludzkiej świadomości. Tak naprawdę zabijanie jest w naturze równie częste i powszechne, jak miłość do potomstwa czy pęd do budowania więzi społecznych. Mechanizm tych tak z pozoru różnych przejawów życia jest przecież taki sam - zwiększanie wpływu własnych genów/memów przy eliminacji tych, którzy stanowią dla ich przetrwania konkurencję, która może być bezpośrednia, ale równie dobrze bardzo subtelna, np. osoba o odmiennym światopoglądzie może być przez kogoś postrzegana jako zagrożenie jego bezpiecznej i uporządkowanej egzystencji - i powód do nienawiści gotowy. Bardzo ciekawie pisał o tym Konrad Lorentz w swojej książce "Tak zwane zło". Do mnie osobiście przemawia argument, że jako ludzie mamy znacznie większy potencjał poznawczy, umysłowy, a więc "coś za coś" - niestety przejawia się to również skłonnością do większego okrucieństwa niż to obserwowane wśród zwierząt, które zwyczajnie nie mają aż takich możliwości. Trudno mówić o prawdziwym sadyzmie, jeżeli jednostka nie jest także, chociaż potencjalnie, zdolna do empatii - niby jak można chcieć dla kogoś cierpienia, nie mając wiedzy o tym, czym jest jego przeciwieństwo?Parkinson pisze:Więc czemu zabijamy się nawzajem ? ...
Imo religie zostały wymyślone przez ludzi, m. in. dlatego, aby panować nad "złymi" instynktami, a że początki wszelkich wierzeń nikną w mrokach dość odległej, mglistej przeszłości, trudno właściwie jakoś je zweryfikować. Jak dla mnie biologiczne pochodzenie rdzenia różnych religii jest dosyć oczywiste, jeśli zaś chodzi o ich ogromne zróżnicowanie, to także jest ono jakimś odbiciem lokalnych warunków, w których kultura rozwijająca daną gałąź wierzeń ewoluowała. Co do pytania tytułowego: nie, nie jestem wierząca, chociaż pochodzę z tzw. rodziny katolickiej, zostałam ochrzczona, a nawet - całkiem jeszcze niedawno - wydawało mi się, że jakoś mogę pogodzić swoją wizję świata z tą nauczaną przez Kościół. Ja, agnostyczka, miałam w swoim życiu etap iście religijnej żarliwości, a nawet byłam zaangażowana w jedną ze wspólnot. Byłam już wtedy jak najbardziej osobą dorosłą, która wróciła po 10-letniej nieobecności do Kościoła. Jednak to już za mną, teraz wiem, że raczej nigdy nie będę wyznawczynią czegokolwiek nadprzyrodzonego, co istnieje, tylko "trzeba w to uwierzyć". A swoją drogą, widzę jak silne jest we mnie nawet teraz przywiązanie do tamtego życia, które chyba wbrew mnie odcisnęło swoje piętno - dziś jest święto, którego nijak nie obchodzę, bo nie jest moje, ale czuję smutek, bo jeszcze rok temu to był dla mnie zupełnie inny dzień. Jednak nawet przez chwilę nie żałuję swojego odejścia, było nieuniknione, bo nie potrafię się oszukiwać. Mój żal wynika z czego innego - jest w pewnym sensie podobny do tęsknoty za minionym dzieciństwem, do którego i tak za nic nie chciałabym się cofnąć, chociaż było pełne intensywności różnych przeżyć.