Nauczyłem się tańczyć
Przyjaciółka, nazwijmy ją Lady C., to osoba wielce zasłużona na polu stosunków damsko-damskich, rozpowszechniania łaciny podwórkowej oraz skrajnego feminizmu. Nienawidzi wszelkich szkół tańca, tłumacząc, że to miejsca, w których mężczyźni za wszelką cenę próbują udowodnić, że to oni są górą itp. Nagle z typową dla siebie stałością poglądów uznała, że skoro pewien wrocławski klub organizuje latem darmowy kurs i codzienne niemal (i również darmowe) potańcówki, to pora czegoś sobie przypomnieć, a przy okazji może i ja bym się nauczył, bo - podobne jak ja - nie chce, żeby ją obcy obłapiali. Chcąc mnie zachęcić, założyliśmy się.
Idziemy do klubu. Ja początkowo troszkę niechętnie, bo lubię posłuchać muzyki latynoskiej, ale tańczyć przy niej za Chiny nie potrafię. Wtedy Lady C. mówi do mnie, że (wersja ocenzurowana) "Oj dawaj, spróbujemy, najwyżej troszkę mnie podepczesz".
60 sekund i 148 nadepnięć na stopy później pyta: "Czy ty kiedykolwiek prowadziłeś?". Mówię, że nie. Ona na to: "A na tamtym kursie cię nie uczyli?". Bo faktycznie w grudniu poszedłem na kurs kizomby, ale mi nie szło, a instruktorka mi powiedziała, że skoro prowadzić w tańcu nie umiem, to sobie zły kurs wybrałem. Na to Lady C.: "Dobra, k... jej mać, mniejsza z tym, zamieniamy się rolami, Teraz ja jestem facetem i prowadzę, a ty jesteś laska i wyczaj, jak to się robi". Po czterech piosenkach zaczynam łapać. Przy piątej zaczynam nieśmiało prowadzić i ... udaje się. Niezręcznie, ale jakoś.
W przypadku mojej przegranej mieliśmy iść na koncert (oczywiście nie megagwiazdy, tylko jakiś drobniejszy), który ona wybierze. Rozumiecie, czasami chce iść do jakiegoś miejsca innego niż homo-friendly, a wówczas domaga się osoby towarzyszącej. A ponieważ założyłem się z osobą, która potrafi na playliście zamieścić na zmianę piosenki z gatunków rock progresywny i disco polo, to za tydzień idziemy na koncert zespołu Akcent.
Czasami cena sukcesu wydaje się zbyt wysoka.