Właśnie! Shadow, bardzo ciekawa jest twoja analiza.
Wydaje się, że zdolności emocjonalne i uczuciowe są o wiele bardziej nierówno rozdzielone między ludzi, niż popęd seksualny. Choć nie jestem pewna, czy tak naprawdę może istnieć ktoś całkowicie niezdolny do tzw. głębszych uczuć (nieseksualnych) - być może po prostu jednym przychodzą one łatwiej, innym trudniej, a w niesprzyjących warunkach owo "trudniej" praktycznie przekłada się na "w ogóle nie". Zawsze jednak może istnieć możliwość nagłej zmiany owych niesprzyjających warunków...
Z drugiej strony, to moje przekonanie (wyraz idealistycznej naiwności chyba, jednak
), powinno dać się też przełożyć na drugą stronę barykady - może aseksualność także nie istnieje, jest tylko "trudniej", które w praktyce itd.
Co prawda to nie są równoważne płaszczyzny, bo jednak nie da się wprost porównywać fizyczności z uczuciami (czymkolwiek by one nie były). Ale jednak, jedno i drugie należy do natury ludzkiej. Seksualność ewidentnie mamy w spadku po przodkach zwierzęcych. Uczucia, hm... wydaje się, że też. Nie znamy do końca natury uczuć nawet ludzkich, tym bardziej nie-ludzkich, więc nie można od razu powiedzieć, że przywiązanie psa jest inne niż oddanie człowieka wobec człowieka, czy że miłość zwierzęcej matki jest jakościowo inna niż miłość matki ludzkiej.
Więc skoro zarówno uczucia nieseksualne, jak i popęd, są naturalne, powinniśmy je wszyscy odczuwać, mniej lub bardziej (pomijam przypadki chorobowe, oczywiście). A nawet jeśli aktualnie nie odczuwamy, czy nie powinniśmy mieć jakiegoś wstępnego, biologicznie uwarunkowanego rozumienia, czym one właściwie są? I tylko, ewentualnie, nie mieć ochoty poddawania się ich działaniu?
Jak to właściwie jest? Czy osoba, która nigdy nie odczuwała popędu seksualnego, w ogóle nie rozumie, czym on jest? (to nie jest pytanie retoryczne, chętnie się dowiem) Bo wydaje się, że osoba, która nigdy nie kochała, rzeczywiście nie rozumie, czym jest miłość. Ale czy nie rozumie, bo nie jset w stanie, czy nie rozumie, bo nie chce? Być może jest tak, że dla kogoś, kto pojęcie o miłości (przyjaźni, oddaniu, właściwie także nienawiści, bo czemu nie; to także niezwykle silne uczucie, które potrafi zmienić percepcję świata) ma jedynie teoretyczne, z obserwacji/rozmowy/lektury, właściwie rozumienie byłoby dostępne, ale ponieważ są to stany, które potrafią całkowicie wywrócić dotychczasowe mniemanie o sobie i o świecie, to świadomie nie chciałoby się w nie wchodzić. Ot, taka atawistyczna zachowawczość; lepsze znane teraz niż podejrzewane nieznane. A jak najłatwiej zabezpieczyć się przed ogarnięciem przez coś, co prawdopodobnie przejmie nad nami kontrolę? Najlepiej odmówić temu czemuś racji bytu; zanegować samo jego istnienie. Wiara (także w nieistnienie) czyni cuda... Silne przekonanie, zwłaszcza nieświadomie podtrzymywane przez instynkt zachowawczy, może naprawdę skutecznie impregnować.
Nie wiem, może za bardzo puściłam wodze fantazji analitycznej