Życie w stadzie
: 20 lip 2018, 21:45
Mam problem. Może duży, może nie, ale ciągnie się już od kilkunastu lat i powtarza się za każdym razem. Będę bardzo wdzięczna, jeżeli ktoś da radę doczytać do końca i podzieli się refleksją
Odkąd zaczęłam sama wybierać znajomych (tzn. bez ingerencji rodziców, jak w podstawówce), szukam ludzi, z którymi mogłabym nawiązać kontakt na stałe. Nie szukam na siłę. Nie jestem niecierpliwa. Chciałabym tylko kiedyś znaleźć takich ludzi, z którymi mogłabym być sobą i wiedzieć, że mogę na nich liczyć. Problem w tym, że za każdym razem (zwykle to start szkoły/kolejnych studiów, ale nie tylko) powtarza się taki schemat:
1. Pierwszy odsiew, to aseksualność. To akurat najprostsze, bo umiem powiedzieć danej osobie, że nie jestem zainteresowana. Jeżeli ktoś nie potrafi zaakceptować przyjaźni damsko-męskiej, to zwykle po jakimś czasie sobie odpuszcza i tyle.
2. Później jest czas na zapoznawanie się itd. Sporo ludzi próbuje ustawić sobie jakąś pozycję w grupie, albo udaje kogoś poważniejszego, niż w rzeczywistości
3. Po jakimś roku już każdy mniej-więcej wszystkich zna i wychodzą różne rzeczy - specyficzne poczucie humoru, prywatne problemy, odporność na stres, humory. Ogólnie wtedy już zaczynamy wyłapywać stałe kontakty, a czasem rezygnujemy z tych, które nawiązaliśmy w pierwszych dniach w grupie. Relacje są już mniej przypadkowe.
4. Po 2-3 latach nikt już się nie krępuje. Znamy wszystkie plotki, najgorsze przypały, granice, w których musimy pozostać w trakcie kontaktów (co wypada, a czego nie) i każdy o każdym wie rzeczy, których nie wypomina się przy obcych.
5. I tutaj właśnie robi się problem. Do tego momentu grupa ma już o mnie wyrobioną jedną z dwóch opinii. Są mniej-więcej takie:
a) kobieta - przy kobiecie się nie przeklina, traktuje się ją protekcjonalnie. Właściwie ciężko z taką rozmawiać, bo przecież nie wypada jej pokazać filmików, z których śmieją się faceci, nie wypada opowiadać niekulturalnych żartów, nie wypada nawet dotknąć, chyba że podając rękę. Nawet, jeżeli wykazuje zainteresownie, to pewnie przez grzeczność. Męskie zajęcia? Nawet nie bierzemy tego pod uwagę. To nie dla niej.
b) babochłop - jest jak facet. Śmieje się z niesmacznych żartów, pije z nami, można ją popchnąć na korytarzu. Zwykle odda mocniej. Fajny kumpel. Zna się na różnych męskich sprawach. Trenuje męskie sporty i odnosi sukcesy. Często robi coś lepiej, niż ten, czy tamten facet. Nie obraża się za byle co.
Druga opcja jest dla mnie znacznie lepsza. Jestem traktowana, jak człowiek. Znajomi (to głównie płeć męska. Z dziewczynami gorzej się dogaduję, ale mam 2 bliskie przyjaciółki) wiedzą, że nic mi się nie stanie, jeżeli będziemy się dla żartu tarzać po ziemi albo oblewać wodą (makijaż mi nie spłynie, bo nie używam). Nikt nie próbuje mi na siłę udowodnić, że nie mam racji w typowo męskiej sprawie (w przeciwieństwie do tych z pierwszej grupy), a raczej pytają czasem jak coś zrobić.
Przez jakiś czas jest super i myślę, że to może właśnie tej grupy szukałam, ale jakiś rok-dwa lata później zwykle zaczynają przeginać. Nie da się z nimi porozmawiać na żaden temat (wcześniej można było). Cały czas tylko żarty i to wyjątkowo obrzydliwe. Po jakimś czasie zaczynają być głównie na mój temat. Nie są bardziej wyszukane niż wobec innych, ale częstsze. I w końcu po kilku wyraźnych ostrzeżeniach z mojej strony przeginają tak, że nie wytrzymuję. Kiedyś nawet jedna taka osoba tłumaczyła mi, że to dlatego, że mnie przecież nic nie ruszy. Czyli wygląda to tak jakby pozwalali sobie na chamskie zachowanie, tylko dlatego, że jestem silnym kumplem i się nie obrażę.
Pytam Was, co z tym zrobić głównie dlatego, że potrzebuję kogoś, kto spojrzy na całość z zewnątrz. Po 3. punkcie zachowuję się już po swojemu, jednocześnie trzymając się zasad grupy. Nie zmieniam się aż do momentu wspomnianego przegięcia. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Dodam jeszcze, że znam osoby podobne do mnie, ale pozostające w związkach. Żadna z nich nie ma takiego problemu. Czasami mam wrażenie, że samo to, że dziewczyna ma partnera, przypomina grupie, że nie jest 100% facetem i nie na wszystko można sobie pozwolić. Właściwie rzuca mi się to w oczy dość mocno, ale może to jakieś moje urojenie, bo na siłę szukam powodu?
Jeżeli ktoś doczytał do końca, będę bardzo wdzięczna za wypowiedzenie się. Czy da się zrobić coś, żeby nie dochodziło do tego ostatniego etapu? Mam wrażenie, że nigdy nie znajdę grupy, na której będę mogła polegać. Zależy mi właściwie tylko na lojalności i równym traktowaniu. Jestem w stanie odpuścić różne rzeczy, ale myślę, że grupa powinna być grupą i nie dopuszczam czegoś takiego, że wszyscy czepiają się jednej osoby, niezależnie od tego, czy będzie chodziło o mnie, czy o kogoś innego.
Odkąd zaczęłam sama wybierać znajomych (tzn. bez ingerencji rodziców, jak w podstawówce), szukam ludzi, z którymi mogłabym nawiązać kontakt na stałe. Nie szukam na siłę. Nie jestem niecierpliwa. Chciałabym tylko kiedyś znaleźć takich ludzi, z którymi mogłabym być sobą i wiedzieć, że mogę na nich liczyć. Problem w tym, że za każdym razem (zwykle to start szkoły/kolejnych studiów, ale nie tylko) powtarza się taki schemat:
1. Pierwszy odsiew, to aseksualność. To akurat najprostsze, bo umiem powiedzieć danej osobie, że nie jestem zainteresowana. Jeżeli ktoś nie potrafi zaakceptować przyjaźni damsko-męskiej, to zwykle po jakimś czasie sobie odpuszcza i tyle.
2. Później jest czas na zapoznawanie się itd. Sporo ludzi próbuje ustawić sobie jakąś pozycję w grupie, albo udaje kogoś poważniejszego, niż w rzeczywistości
3. Po jakimś roku już każdy mniej-więcej wszystkich zna i wychodzą różne rzeczy - specyficzne poczucie humoru, prywatne problemy, odporność na stres, humory. Ogólnie wtedy już zaczynamy wyłapywać stałe kontakty, a czasem rezygnujemy z tych, które nawiązaliśmy w pierwszych dniach w grupie. Relacje są już mniej przypadkowe.
4. Po 2-3 latach nikt już się nie krępuje. Znamy wszystkie plotki, najgorsze przypały, granice, w których musimy pozostać w trakcie kontaktów (co wypada, a czego nie) i każdy o każdym wie rzeczy, których nie wypomina się przy obcych.
5. I tutaj właśnie robi się problem. Do tego momentu grupa ma już o mnie wyrobioną jedną z dwóch opinii. Są mniej-więcej takie:
a) kobieta - przy kobiecie się nie przeklina, traktuje się ją protekcjonalnie. Właściwie ciężko z taką rozmawiać, bo przecież nie wypada jej pokazać filmików, z których śmieją się faceci, nie wypada opowiadać niekulturalnych żartów, nie wypada nawet dotknąć, chyba że podając rękę. Nawet, jeżeli wykazuje zainteresownie, to pewnie przez grzeczność. Męskie zajęcia? Nawet nie bierzemy tego pod uwagę. To nie dla niej.
b) babochłop - jest jak facet. Śmieje się z niesmacznych żartów, pije z nami, można ją popchnąć na korytarzu. Zwykle odda mocniej. Fajny kumpel. Zna się na różnych męskich sprawach. Trenuje męskie sporty i odnosi sukcesy. Często robi coś lepiej, niż ten, czy tamten facet. Nie obraża się za byle co.
Druga opcja jest dla mnie znacznie lepsza. Jestem traktowana, jak człowiek. Znajomi (to głównie płeć męska. Z dziewczynami gorzej się dogaduję, ale mam 2 bliskie przyjaciółki) wiedzą, że nic mi się nie stanie, jeżeli będziemy się dla żartu tarzać po ziemi albo oblewać wodą (makijaż mi nie spłynie, bo nie używam). Nikt nie próbuje mi na siłę udowodnić, że nie mam racji w typowo męskiej sprawie (w przeciwieństwie do tych z pierwszej grupy), a raczej pytają czasem jak coś zrobić.
Przez jakiś czas jest super i myślę, że to może właśnie tej grupy szukałam, ale jakiś rok-dwa lata później zwykle zaczynają przeginać. Nie da się z nimi porozmawiać na żaden temat (wcześniej można było). Cały czas tylko żarty i to wyjątkowo obrzydliwe. Po jakimś czasie zaczynają być głównie na mój temat. Nie są bardziej wyszukane niż wobec innych, ale częstsze. I w końcu po kilku wyraźnych ostrzeżeniach z mojej strony przeginają tak, że nie wytrzymuję. Kiedyś nawet jedna taka osoba tłumaczyła mi, że to dlatego, że mnie przecież nic nie ruszy. Czyli wygląda to tak jakby pozwalali sobie na chamskie zachowanie, tylko dlatego, że jestem silnym kumplem i się nie obrażę.
Pytam Was, co z tym zrobić głównie dlatego, że potrzebuję kogoś, kto spojrzy na całość z zewnątrz. Po 3. punkcie zachowuję się już po swojemu, jednocześnie trzymając się zasad grupy. Nie zmieniam się aż do momentu wspomnianego przegięcia. Przynajmniej tak mi się wydaje.
Dodam jeszcze, że znam osoby podobne do mnie, ale pozostające w związkach. Żadna z nich nie ma takiego problemu. Czasami mam wrażenie, że samo to, że dziewczyna ma partnera, przypomina grupie, że nie jest 100% facetem i nie na wszystko można sobie pozwolić. Właściwie rzuca mi się to w oczy dość mocno, ale może to jakieś moje urojenie, bo na siłę szukam powodu?
Jeżeli ktoś doczytał do końca, będę bardzo wdzięczna za wypowiedzenie się. Czy da się zrobić coś, żeby nie dochodziło do tego ostatniego etapu? Mam wrażenie, że nigdy nie znajdę grupy, na której będę mogła polegać. Zależy mi właściwie tylko na lojalności i równym traktowaniu. Jestem w stanie odpuścić różne rzeczy, ale myślę, że grupa powinna być grupą i nie dopuszczam czegoś takiego, że wszyscy czepiają się jednej osoby, niezależnie od tego, czy będzie chodziło o mnie, czy o kogoś innego.