Ze mną jest ten problem, że byłam zbyt miękka i dla świętego spokoju uległam namowom matki, bo "każdy zaczyna to prawko, też musisz". Od samego początku, jeszcze przed jazdami wiedziałam, że to nie dla mnie, w ogóle mnie do tego nie ciągnęło, ale dostałam swoje za brak asertywności, czy strach przed awanturami. Wpłaciłam praktycznie całą kasę, ale godzin nie skończyłam, pomimo że zostały mi ze cztery. Tyle dobrego, że pieniądze nie były moje, powiedzmy, że to taki prezent na 18. Niechciany, ale u mnie w domu już zawsze tak było. Strasznie kręciłam z tymi jazdami, ciągle godziny przekładałam, ciągle kłamałam. Trwało to dwa lata, aż się przeprowadziłam pół polski dalej, nakłamałam, że papiery zabrałam, zaczęłam kończyć kurs tutaj, gdzie jestem, ba, ostatnio dla świętego spokoju przez telefon powiedziałam, że nie zdałam pierwszego egzaminu, jestem załamana i nie wiem, kiedy znów podejdę. Myślę, że do czterech-pięciu razy to pociągnę i się oficjalnie poddam. Wiem, że pewnie ktoś się oburzy, ale ja się do tego kompletnie nie nadaję. Jestem strasznie rozkojarzona, wiecznie głowa w chmurach, myślami nie w tym świecie - nie chcę stanowić zagrożenia dla życia swojego, a także przypadkowych ludzi. Mnie to nawet przyjemności nie sprawia, jest wręcz upierdliwe i męczące. Wolę walnąć się w autobusie, czy pociągu, założyć słuchawki, poczytać i czekać, aż mi tyłek zawiozą na miejsce. Gorzej tylko, że każdy myśli, że ja z tego powodu cierpię, bo własny samochód to wygoda i mnie porównują do innych, którzy mieli jak ja, ale im się odmieniło, czy rówieśników, którzy jakoś jeżdżą. Super, ale ja to ja, niestety.
Z samym egzaminem też jest ciekawie. Znajomy z klasy zdał za trzecim razem i debil na drodze za przeproszeniem. Nie chciałabym być w jego aucie, a już tym bardziej znajdować się gdzieś w pobliżu. Dla porównania, znajoma z tej samej klasy zdała dopiero za trzynastym, albo czternastym razem, ale jeżdżenie z nią było prawie przyjemnością. W pewnym sensie podziwiam za wytrwałość i chęci