Ja z kolei chciałabym dowiedzieć się, czym dla was w ogóle jest ta tolerancja? Jak ją widzicie w swoich własnych słowach, nie opierając się na żadnej ze znanych definicji? Zastanawiam się bowiem, czy zrozumienie ma cokolwiek wspólnego z tym terminem, szastanym ostatnio na prawo i lewo już chyba bez zastanowienia. Czy to nie jest tak, że w wypadku większości tolerancja polega na włączeniu modułu "ignor", mnie to nie obchodzi, niech sobie robi co chce (oczywiście byle nie przy mnie), bo w końcu co mi przeszkadza? To brzmi prawie tak, jakbym powiedziała: "o, pająk, ale co tam, niech sobie żyje, w końcu nikomu nie wadzi, nie ma gruczołów jadowych, więc kogo obchodzi? przecież najgorsze, co może się z jego powodu przytrafić, to arachnofobia! olejmy go i chodźmy się upić, a potem porzucamy trochę z nudów pustymi butelkami w okna na osiedlu".
Mam wrażenie, że ledwie garstka ludzi stara się zrozumieć inność - czyżby wczuwanie się w drugą osobę należało do jakichś wysokopoziomowych umiejętności? Zawsze łudzę się, że może jest inaczej, ale nie. Nie wiem, wszystko to jawi mi się na zasadzie: "akceptuję twoją obecność, dopóki się do mnie nie zbliżysz, bo i tak nie rozumiem, o co ci chodzi"; za to w drugą stronę brzmi to tak: "mam prawo być akceptowany, choć pewnie ty i tak nie zrozumiesz, więc nawet nie próbuj mnie poznawać".
Niezwykle mnie to męczy, smuci, a także wzbudza ogromne poczucie niesprawiedliwości, i zaraz potem pojawia się bezsilność, bo w końcu co ja mogę z tym zrobić? Na obecnym etapie mogę jedynie rozumieć, ale większość i tak nie zauważy różnicy, a już tym bardziej potrzeby, żeby zrozumieć mnie. Nie ma nawet szans na koło, jest tylko ledwie widoczna linia wściekłości biegnąca od zera do nieskończoności.
Z drugiej strony... No właśnie, istnienie tej drugiej strony zawsze przysparza tyle niedogodności, a w tym wypadku z pewnością zniekształci wszystko, co do tej pory napisałam.
Czy jakakolwiek sfera życia publicznego/głoszonych poglądów/zachowań wzbudza waszą agresję? Czego nie jesteście w stanie znieść u innych ludzi?
Muszę przyznać, że w niektórych dziedzinach życia jestem wyjątkowo radykalna i jak na razie nie ma takiego bata, żebym zmieniła podejście co do pewnych reguł. Otóż w toku dojrzewania nadszedł taki moment, kiedy przestało mieścić się w mojej głowie coś takiego, jak zasady, których MUSZĘ przestrzegać. Inaczej - uznałam, że nikt nie ma prawa mi takich zasad narzucać. Wówczas narodził się we mnie ogromny sprzeciw dla pewnych wartości i instytucji, które właśnie mają w zwyczaju nie pytać nikogo o zdanie, bazując jednocześnie na manipulacji grupą.
Wiem, że ludzie potrzebują, by ktoś podpowiedział im, jak mają myśleć, w co wierzyć, co cytować w razie sporu i tak dalej, ale przecież... Wcale nie trzeba do nich należeć. Powszechny brak zrozumienia prędzej czy później prowadzi jednak do pojawienia się nietolerancji, i tak właśnie stało się w moim wypadku - im bliżej poznaję swojego "wroga", tym lepiej go rozumiem, zaś moja niechęć (czy aby tylko niechęć?) wzrasta.
Owszem, rozumiem drugą stronę, ale jawnie oraz z czystym sumieniem jej nie toleruję. Mówię zatem stanowcze NIE: Kościołowi, religii jako systemowi, aktualnie panującemu systemowi politycznemu w Polsce
, konserwatystom, a przede wszystkim ograniczeniu.
Jestem świadoma, że podobne podejście również ogranicza, jednak to chyba jeszcze nie ten etap, żeby zrozumieć świat na tyle, by móc pozostać bezstronnym - choć z drugiej strony bezstronność równa jest bierności, toteż sama już nie wiem, co lepsze; co myśleć, czy warto rozumieć i poznawać? Skomplikowana kwestia