Viljar pisze:Bo większość osób żarliwie religijnych jest takich z powodu osobistej tragedii. Większość ateistów - również
Poważnie, to nie jest flame. Wśród ateistów zauważyłem dwa typy: pierwszy, który przerzucił się na ateizm z powodu rozczarowania życiem, zaś druga grupa to ludzie, dla których religia to konieczność przestrzegania pewnych zasad, na co kompletnie nie mają ochoty. W pierwszym przypadku może być tak, że później zmieniają nastawienie i są ateistami "z przekonania", ale mnie chodzi o przyczynę, a nie o stan obecny. W drugim przypadku śmieszne jest to, że takich "buntowniczych" ateistów przeraża konieczność przestrzegania zasad, które w naszym społeczeństwie i tak obowiązują. Oczywiście w rozmowach, w wypowiedziach na forach mogą padać różne argumenty, ale w ostatecznym rozrachunku ateista zawsze podpadnie pod jedną lub drugą kategorię.
A widzisz, to ja jestem zupełnie innym przypadkiem. Dla mnie stawanie się ateistą, to był przede wszystkim rozciągnięty w czasie proces. Nie jakiś moment buntu czy traumy.
Ochrzczono mnie oczywiście bez pytania o zdanie, jak wszystkich, chodziłam do kościoła najpierw dlatego, że mnie tam posyłano, a potem "bo wszyscy chodzili". Dopóki byłam dzieckiem, nie zastanawiałam się nad tym głębiej. Potem zaczęłam pytać sama siebie: "co ja tu właściwie robię?". Generalnie nawet chciałam być wierząca. Może to siła przyzwyczajenia, wychowania, ale w pewnym momencie zaczęłam serio
słuchać, co mówią księża w kazaniach, rozmawiać z chrześcijanami różnych wyznań, zadawać pytania. No i przełomem było przeczytanie Biblii, która jest takim zbiorem wzajemnie się wykluczających idei, mitów, legend i paru faktów historycznych... Czytanie to była męka straszna. W każdym razie po prostu nie jestem w stanie opierać swojego życia na tym tzw. "słowie bożym", bo ono jest często wewnętrznie sprzeczne i właściwie każdy je sobie może dowolnie interpretować. W każdym razie mój ateizm nie jest wynikiem jakiegoś buntu lub traumatycznego wydarzenia. To był proces, długotrwały obejmujący sporo samodzielnego myślenia i refleksji nad światem.
Czuję się skrzywdzona przez katolicyzm w tym sensie, że jako dziecko byłam obarczana potężnym poczuciem winy za grzechy, przesłuchiwana na spowiedziach, brutalnie indoktrynowana w szkole. Ale to jest efekt właśnie tej samodzielnej refleksji - teraz mam poczucie, że dużo czasu straciłam na modłach do fikcyjnej postaci, że niepotrzebnie przejmowałam się słowami księży-hipokrytów itd. Chociaż tłumaczę sobie, że były też dobre momenty, bo generalnie podobają mi się chrześcijańskie rytuały, podoba mi się wspólnotowość, wspólne śpiewy itp. Ale nie potrzebuję żadnego kościoła, żeby mieć kręgosłup moralny, wartości i zasady, których w życiu przestrzegam. Myślę, że są najbliższe buddyzmowi (oprócz Jasnej Góry mamy pod Częstochową duży ośrodek buddyjski), ale naprawdę nie jest mi potrzebna religia, ani jakiś spisany kodeks. Potrafię odróżnić dobro od zła i nikt mnie nie musi straszyć piekłem po to, żebym nie krzywdziła bliźnich, żyła uczciwie itd.
Myślę, że najgorszym momentem do przejścia dla człowieka wychowanego w każdej religii jest odrzucenie idei życia wiecznego i zaakceptowanie własnej śmiertelności. Ale ateizm daje dużą wolność i paradoksalnie sprawia, że człowiek chce lepiej żyć tu i teraz. Nie dlatego, żeby zasłużyć na raj czy na lepszą inkarnację, ale dlatego, żeby dobrze wykorzystać ten czas i czuć się w porządku wobec ludzi.